Rocznica katastrofy w Czarnobylu
Mija 34 lata od katastrofy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Była to największa katastrofa w historii energetyki jądrowej i jedna z największych katastrof przemysłowych XX wieku. Jej skutki byłyby o wiele większe gdyby nie bohaterstwo tysięcy ratowników. Kilku z nich miałam okazję poznać w 30. rocznicę katastrofy. Zapis tego spotkania ukazał się na łamach „Gościa Niedzielnego”. Przypominam go dzisiaj, bo czarnobylscy ratownicy zasługują na pamięć.
Strzępki czarnobylskich wspomnień
W Czarnobylu stracili zdrowie. Do akcji weszli zaraz po katastrofie. Spędzili tam kilka miesięcy. Dziś są inwalidami. I mówią, że gdyby było trzeba, wróciliby tam, nawet bez rozkazu.
W roku 1986 Ilia Muntian, Nikołaj Chmil, Iwan Ponig i Julian Wawrycz byli młodymi milicjantami w Czerniowcach na ukraińskiej Bukowinie.
Pierwszy o katastrofie w Czarnobylu dowiedział się Julian, który ma polskie korzenie i kiedy był zasięg słuchał polskiego radia. – Temu zawdzięczam to, że wcześniej niż inni poznałem prawdę – wspomina Julian. – Bo radziecka władza przez pierwsze dni udawała, że nic się nie stało.
U nas na komendzie powiedzieli w końcu kwietnia, że szukają ochotników w wieku powyżej 35 lat na wyjazd na jakąś akcję aż za Kijów. Nie powiedzieli o co chodzi, ale ja się domyśliłem. Zgłosiło się kilku. Ja byłem za młody, więc się nie pchałem. Tych starszych ochotników było jednak za mało. Pod koniec maja przyszedł rozkaz, że potrzeba więcej ludzi. 29 maja byłem już pod Czarnobylem. Wyjechałem stamtąd dopiero na dzień przed nowym rokiem, pamiętam jak dziś, 30 grudnia roku 1986 – opowiada Julian. – Od razu prosto do szpitala, na całe 21 dni.
Zapisane w pamięci
Każdy z nich inaczej zapamiętał tamten czas.
– Nigdy nie zapomnę tego widoku – na twarzy Iwana Poniga widać emocje – niekończąca się kolumna autobusów z ewakuowanymi ludźmi. Miała 20 kilometrów długości. Wyjeżdżała ze Strefy. A w przeciwnym kierunku na wyjących syrenach my. Na przedzie opancerzone wojskowe BTR-y i nasze ciężarówki na sygnale. Tumany radioaktywnego kurzu. A my jeszcze bez masek.
W pamięci Ilii Muntiana utkwiły psy. – Każdego dnia autobusy przywoziły nas do całkowicie już wyludnionej Prypeci. To było spore miasto, przed katastrofą mieszkało tam ponad 50 tysięcy ludzi. Na początku czerwca to było już miasto widmo. Ewakuowani mieszkańcy mogli zabrać ze sobą tylko dokumenty i niewielką torbę w ręku. Mówiliśmy im, że więcej im nie potrzeba, bo przecież za kilka dni będą mogli wrócić. To nie była prawda, bo opuszczali swoje mieszkania i domy na zawsze. Skoro nie mogli zabrać ze sobą skażonego promieniotwórczym opadem dobytku, tym bardziej nie mogli zabrać domowych zwierząt.
Przed wyjazdem wypuszczali na wolność swoje psy i koty. I one każdego ranka przychodziły na ten plac, z którego odjechały autobusy w nadziei, że ich właściciele powrócą. Z każdym dniem były bardziej wychudzone, traciły sierść. Później zostały wystrzelane, jak zresztą wszystkie zwierzęta, przez specjalne oddziały. Zasada była prosta: żadne zwierzę nie mogło wyjść ze Strefy.
Nikołaj Chmil raz miał służbę w pobliży reaktora.
– Pamiętam, że przyjechali wtedy Japończycy – opowiada. – Mieli ze sobą zdalnie sterowane roboty. Upał był straszny. Niebo bezchmurne. Samoloty rozpylały specjalne substancje do rozpraszania chmur, żeby nie było deszczu. Te japońskie roboty miały sprawdzić sytuację przy samym reaktorze. Tam pracowali ludzie. Tak dziwnie pracowali, bo każdy rzucał trzy łopaty specjalnego piasku i uciekał na koniec kolejki. Trzeba jednak powiedzieć, że ludzie pracowali. A te roboty odmówiły posłuszeństwa.
– Miałem przyjaciela – wspomina Julian Wawrycz. – Nazywał się Ilia Olaw. Do Czarnobyla przyjechaliśmy razem. On też brał udział w akcji, ale w innym miejscu. Po trzech miesiącach na stołówce widzę człowieka jakby znajomego, ale taki był suchy, poczerniały na twarzy. Ilia, nie Ilia? – zastanawiam się i pochodzę do niego. On też dziwnie na mnie patrzy. .Julian, ty ty? < – pyta. I wtedy zrozumiałem, że ja też się tak przez ten czas zmieniłem. Te trzy miesiące zmieniły nas bardziej niż trzydzieści lat.
W jednym są zgodni: po dwóch dniach przebywania w Strefie robiło się sucho w ustach i zaczynała potwornie boleć głowa. Znikał apetyt. – Na początku żyliśmy na suchym wojennym prowiancie – mówi Julian. – Później zrobili nam stołówkę. Jedzenie było naprawdę dobre. Co z tego, kiedy nie chciało się jeść?
Jedno z ich zadań polegało na kontrolowaniu przepustek osób, które wjeżdżały do Strefy. Wydawano je w wyjątkowych przypadkach, ale tych wyjątków było całkiem sporo. Głównie na powrót po dokumenty. Czas od wjazdu do Strefy do wyjazdu był ścisłe określony. Nie mógł być dłuższy niż 2 godziny. – A myśmy stali na posterunku, w tym kurzu i upale po 8 godzin – mówi Julian.
– Kiedyś wpuszczałem do Strefy lekarkę. Popatrzyła na nas i powiedziała: > oj, chłopcy, wy tu zdrowie stracicie<.
Zdarzały się i weselsze chwile. Do uczestników akcji na kilka koncertów przyjechała sama Ałła Pugaczowa. – Ochraniałem wtedy scenę – Julian uśmiecha się na wspomnienie. – Po występie zeszła i tak zwyczajnie zapytała: >chłopcy, da mi któryś coś zapalić?<. Ja paliłem wtedy Biełomory, takie solidne chłopskie papierosy. Poczęstowałem, przypaliłem. Uśmiechnęła się i podziękowała. Taka gwiazda, a nosa nie zadzierała.
– Czy byliśmy tam potrzebni? – Ilia Muntian dziwi się pytaniu. – Byliśmy i to nawet bardzo. Najpierw żeby sprawnie przeprowadzić ewakuację, nie dopuścić do paniki, przepychanek. Później, kiedy już w strefie nie było ludzi, musieliśmy zabezpieczyć wszystkie opuszczone sklepy, mieszkania, magazyny i hurtownie. Trzeba było Strefę patrolować, bo do tych opuszczonych mieszkań i sklepów ciągnęło złodziei. Miałem i do dzisiaj mam mocne przekonanie, że nasza praca miała tam wielki sens. – odpowiada.
Życie po Czarnobylu
Po powrocie z Czarnobyla pod koniec 1986 roku wszyscy trafili na 21 dni do szpitala. Badania, leki, analizy. I tak już jest do dziś: dwa razy w roku idą do szpitala na 3 tygodnie. Ilia Muntian i Nikołaj Chmil do Czarnobyla wracali jeszcze dwa razy: jesienią 1988 roku i latem roku 1993. Obecnie wszyscy uznani zostali za inwalidów. Państwo o nich nie zapomina. Otrzymali nowe mieszkania, dostają miesięczny dodatek do renty, a raz w roku zapomogę. W 2005 roku założyli Stowarzyszenie Inwalidów Czarnobyla. Było ich wtedy 300. Obecnie zostało już tylko 250, pozostali zmarli.
Na cmentarzu w Czerniowcach mają swój pomnik. Są zapraszani przez szkoły na spotkania z młodzieżą. Opowiadają o czarnobylskiej tragedii, o tym co widzieli i przeżyli. Pozakładali rodziny, wychowali dzieci. Ilia Muntian miał dwójkę, przeżył śmierć syna, który służył w elitarnej Alfie. Nikołaj Chmiel, Iwan Ponig i Julian Wawrycz mają po dwójce dzieci. Starszy syn Julina Edward z wykształcenia jest muzykiem. Młodszy Janek studiuje psychologię. Julian zamieszkał na wsi pod Czerniowcami. Myśli o urządzeniu gospodarstwa agroturystycznego, bo okolica piękna.
W Czarnobylu spędzili zaledwie kilka miesięcy, ale ten czas trwale odmienił ich życie. Gdy pytam, czy gdyby cofnąć czas, podjęliby taką samą decyzję zgodnie odpowiadają, że tak. – Nawet mając obecną wiedzę o konsekwencjach, pojechalibyśmy znowu bez wahania. Z nakazu serca, nawet bez rozkazu – mówi Ilia Muntian, a koledzy zgodnie kiwają głowami na potwierdzenie.
Utrwalone na kliszy
Paweł Paszczenko, znakomity kijowski fotoreporter, fotografował chyba wszystkie ważne wydarzenia w dawnym ZSRR i na Ukrainie, nie wspominając o wojnie na Bałkanach. W Czarnobylu był kilka razy. Po raz pierwszy w 5. rocznicę katastrofy.
– Wtedy jeszcze poziom promieniowania był dość wysoki – opowiada – i kazali nam się ubrać w żółciutkie, ciężkie kombinezony ochronne. Moim zdaniem, zdrowiej byłoby bez nich, przynajmniej dla mnie. Po kilku godzinach chodzenia i fotografowania, kiedy zdjąłem wreszcie ten strój, wylało się z niego ze dwa litry potu. W autobusie, którym wracaliśmy, było otwarte okno. Przewiało mnie i przez dłuższy czas chorowałem. Warto było o tyle, że tego dnia było piękne światło i zdjęcia mają swój klimat, tym bardziej, że wtedy jeszcze fotografowało się na tradycyjnej kliszy.
Później byłem na 10. i 20. rocznicę katastrofy. Wtedy spotkałem ludzi, którzy zdecydowali się mimo zakazu wrócić do swoich domów. Mieli już swoje lata i postanowili dożyć swoich dni w rodzinnych domach.
Starsi mieszkańcy wrócili do swoich domów w Strefie pomimo zakazu. W pierwszych latach musieli wyżywić się sami. W Strefie nie ma sklepów i nikt nie dostarczał im żywności. Do tej wsi, w której mieszkało 150 osób, wróciło 150 mieszkańców. Dziś, 30 lat po katastrofie spośród tych, którzy wrócili, zostało już tylko 4 osoby. Prypeć, czyli Miasto Widmo, w 1991 roku. Fot. Paweł Paszczenko.
Czarnobyl i okolice to miejsce tragedii. Teraz przekształca się w turystyczną atrakcję. Ewoluuje od tragedii do biznesu.
Tekst: Grażyna Myślińska
Zdjęcia: Grażyna Myślińska i Paweł Paszczenko
Świetny reportaż przybliżający nam tą wielką tragedię. Gdyby nie pomiary zachodnich stacji i ich media to jeszcze długo my w Polsce byśmy też nic nie wiedzieli. Dzieci biegały po podwórku jadły warzywa zamiast siedzieć w domu bo cenzura w PRL niedopuszczała tej informacji o zagrożeniu. Jak nigdy nic pojechaliśmy z dziećmi do Warszawy i dopiero w drodze powrotnej u rodziny dzieci dostały jodynę. Tak to PRL dbał o zdrowie i życie swoich obywateli. Czyżby teraz miała być powtórka ???